cykliczne porady dla sprzedawców, opinie ekspertów
Ireneusz Kopania

Dom pełen serca

Pralka praktycznie nie przestaje pracować. Obiady gotuje się jak w małej stołówce. W domu państwa Renaty i Ireneusza Kopaniów koło Pyskowic na Śląsku praca nie kończy się nigdy. Ale radość też nie.
 

Ireneusz Kopania
Ireneusz Kopania na co dzień prowadzi własny sklep, a razem z żoną działa w Fundacji Rodzinnej Opieki Zastępczej (Fot. Norbert Malinowski)

Przy ósemce dzieci trudno o chwilę wytchnienia. A właśnie tyle pociech mają w tej chwili państwo Kopaniowie. Rodzony syn skończył właśnie 18 lat. Pozostała siódemka trafiła do nich z domów dziecka.
 
Marzenie życia
–  O założeniu rodzinnego domu dziecka marzyliśmy jeszcze przed ślubem – opowiada Ireneusz Kopania, na co dzień kontrahent Kolportera, prowadzący własny sklep, w którym sprzedaje m.in. prasę. – Chcieliśmy żyć nie tylko dla siebie. Chcieliśmy zostawić po sobie coś, co nie zginie.
Zaczynali jak każde młode małżeństwo. Wynajęli mieszkanie, urodził im się syn. W 1994 roku dorobili się na tyle, że mogli kupić dom. Trzeba było go wyremontować, ale byli już na swoim. I mogli zacząć realizować marzenie. – Na święta Bożego Narodzenia przyjechało do nas pierwsze dziecko. W następnym roku staliśmy się rodziną zastępczą dla szóstki maluchów – wspomina Ireneusz Kopania. – Gdy w ośrodku adopcyjno-opiekuńczym powiedzieliśmy, że marzymy o założeniu rodzinnego domu dziecka poradzono nam, żebyśmy najpierw spróbowali zostać rodziną zastępczą. Bo co innego marzyć, a co innego zmierzyć się z rzeczywistością. Najpierw miało u nas zamieszkać troje dzieci, ale z rozpędu zrobiła się szóstka. Bo była taka potrzeba. Dwa lata później uzyskaliśmy oficjalnie status rodzinnego domu dziecka.
 
Tragiczne historie
Wszystkie dzieci, które trafiły i nadal trafiają do domu państwa Kopaniów mają za sobą traumatyczne przeżycia. Wszystkie ucierpiały z powodu alkoholu, który zniszczył ich biologiczne rodziny. Wszystkie przeżyły odrzucenie, piekło państwowego domu dziecka. To nie są uśmiechnięte, pełne ufności maluchy. – Z patologicznych domów trafiają do normalnej, ciepłej rodziny. To przejście nie jest łatwe – przyznaje pan Ireneusz. – Bywa, że po roku, gdy mają już pewność, że znów nie zostaną odrzucone, zaczynają nam się zwierzać ze swoich dramatów. Opowiadają historie, o których nie wie policja ani sąd. W prowadzonym przez nas sklepie nigdy nie było gazet pornograficznych. Bo dzieci cierpią też od panów, którzy zaglądają do takich gazetek.
W domu Kopaniów dzieci czują wreszcie, że są dla kogoś ważne. Od rana ktoś się o nie troszczy, pilnuje, by zjadły śniadanie, dotarły do szkoły. Zawozi do lekarza, gdy trzeba skorygować zeza czy wady postawy, a takie zaniedbania są u każdego dziecka. Zaczyna im zależeć na tym, żeby dostawać lepsze oceny, bo wiedzą, że ktoś się tym interesuje, zapyta o wynik klasówki, pójdzie na wywiadówkę. Pomagają w pracach domowych, bo uczą się, że w rodzinie każdy ma swoje obowiązki. Zaczynają wierzyć w to, że nowi rodzice będą przy nich zawsze: gdy są chore, gdy mają kłopoty w szkole, gdy wyjeżdżają na spływ kajakowy.
 
Mama i tata
– Każdemu dziecku na początku mówimy, że jeśli chce, może się do nas zwracać „ciociu” i „wujku”. Ale z czasem wszystkie zaczynają mówić „mamo” i „tato” – uśmiecha się Ireneusz Kopania. Czy biologiczni rodzice interesują się swoimi dziećmi? – Zasada jest taka: przez całe lata, gdy dziecko jest w domu dziecka, nikt go nie odwiedza. Ale kiedy rodzice dowiadują się, że ktoś się ich synem czy córką interesuje, chce się zaopiekować, podnoszą alarm. Przyjeżdżają z reklamówką słodyczy, obiecują, że za tydzień znów przyjdą w odwiedziny. I albo pokazują się jeszcze raz, albo wcale. A dziecko przecież czeka, tęskni. Znów jest zranione, zagubione. Jeśli ten brak zainteresowania trwa dwa, trzy lata, występujemy o odebranie praw rodzicielskich. Ale jeśli ktoś z rodziny chce widywać dziecko, to podtrzymujemy takie kontakty.
 
Wypuścić dziecko w świat
Przez te wszystkie lata państwo Kopaniowie opiekowali się już w sumie dziewiętnaściorgiem dzieci. Przepisy mówią, że po osiągnięciu pełnoletności (albo ukończeniu nauki w aktualnej szkole) podopieczny powinien się usamodzielnić. – Ale jak puścić dziecko w świat tak po prostu? – pyta pan Ireneusz. – Mieszkają u nas dłużej. Staramy się pomóc im z zdobyciu mieszkania. Gdy chcą organizować ślub, przychodzą do nas i pytają: pomożecie? Pomagamy.
Wszystkie dzieci, które już się usamodzielniły, do dziś się ze swoimi przybranymi rodzicami kontaktują. Jedne dzwonią z życzeniami urodzinowymi, inne zaglądają co miesiąc, a niektóre bywają codziennie. Jedna z córek zajmuje się rodzinnym biznesem, czyli prowadzeniem sklepu, do którego prasę dostarcza Kolporter. Państwo Kopaniowie działają w Fundacji Rodzinnej Opieki Zastępczej. –  Wkrótce fundacja otwiera rodzinny dom dziecka, myślimy już o kolejnym – mówi pan Ireneusz. – W państwowych domach dziecka jest 26 tysięcy dzieci. I wciąż ich przybywa. A to naprawdę nie są miejsca, które dają szansę na normalne życie.
 
Monika Wojniak
 

Dodaj komentarz