Pożyczonym od rodziców samochodem wjechał do Kolportera. To miała być studencka przygoda, a tymczasem związał się z firmą na całe życie. Rozwoził prasę, robił z drutu stojaki na gazety – a dziś Dariusz Dudziński jest dyrektorem Oddziału Wrocławskiego Dystrybucji Prasy we Wrocławiu.
Skąd Pan się wziął w Kolporterze?
– To było chyba w lutym 1991 roku. Studiowałem w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Kolega ze studiów, Wiesiek Tkaczuk, poprosił mnie o pomoc w rozwożeniu gazet. Bo z kolei jego znajomy, Krzysiek Klicki, który studiował o rok wyżej, rozkręcał właśnie taki biznes. Pożyczyłem samochód od rodziców i tak to się zaczęło. Rano rozwoziłem gazety, a później szedłem na zajęcia. To miała być dorywcza, studencka praca, żeby zarobić na paliwo i kieszonkowe. Jeździliśmy tak do maja. Wtedy Krzysztof zrobił zebranie. Było nas na nim w sumie pięciu. Siedzieliśmy w domu przy Mazurskiej, pamiętam, że ja na jakiejś skrzynce. Krzysiek przedstawił nam wizję rozwoju firmy. Powiedział, że otwieramy kolejne oddziały: we Wrocławiu, Poznaniu, Radomiu i że trzeba tam jechać. Mnie dostał się Wrocław.
I tak po prostu Pan wyjechał?
– Tak. Dla mnie to była taka wakacyjna przygoda. W czerwcu się spakowałem i pojechaliśmy. Zaczęliśmy ten oddział wrocławski otwierać. Jeździliśmy po sklepach, namawialiśmy do sprzedaży prasy. Nie sądziłem, że to się tak rozkręci. To było jak żywioł. Fajnie, spontanicznie, ale też niełatwo. Pamiętam problemy z ludźmi. Niby wszyscy chcieli pracować, ale jakoś dziwnym trafem ginęły nam pieniądze, gazety.
Ale nie zagrzał Pan długo miejsca we Wrocławiu.
– Jakieś półtora roku później przyjechał do Wrocławia z Radomia Mirek Ambroziak, a ja zająłem się rozwijaniem sieci na Dolnym Śląsku. Później zostałem dyrektorem oddziału w Legnicy. W 1997 roku trafiłem na trzy lata do Poznania.
To trochę jak żołnierz – ciągle na innym odcinku frontu.
– Trochę tak (śmiech). Ale w 2000 roku wróciłem do Wrocławia na dobre. Zapuściłem tu korzenie, założyłem rodzinę.
Jak Pan wspomina dziś początki firmy?
– Na początku był… chaos i wielki wybuch (śmiech). Nie mieliśmy żadnego zaplecza, jeździliśmy prywatnymi samochodami. Nie było materiałów biurowych. Stojaki na gazety robiliśmy ręcznie: kupowaliśmy drut i go wyginaliśmy rękami. Wszystkie rozliczenia za sprzedaż odbywały się gotówką. Pamiętam, jak nocą przewoziłem pieniądze Krzyśkowi, żeby mógł kupić samochody. To były niesamowite czasy. Stawialiśmy mocno na rozwój. Uczyliśmy się na własnych błędach, ale też mieliśmy do siebie wielkie zaufanie.
Chyba nie wychodziliście wtedy z pracy?
– No tak. Spałem wtedy w biurze, a właściwie w baraku. Mam takie zdjęcie. Jestem na nim ja, jedna pracownica, biurko, zasłonka przy oknie, a za zasłonką widać taki materac od wersalki. Na nim właśnie sypiałem. Było dość ciężko, ale byliśmy młodzi, mieliśmy wizję, zapał. Jestem dumny, że przez tyle lat uczestniczyłem w tym projekcie. Jednak sporo się dla tej firmy zrobiło. Dziś mam porządne biuro, ponoć najładniejsze z wszystkich naszych oddziałów. Już nie muszę w nim sypiać (śmiech).
Rozmawiała Monika Wojniak