Krzysztof Bednarczyk – jako partner Kolportera – przez cztery lata opiekował się dwoma salonikami prasowymi. W tym czasie zdarzały mu się także wyjazdy za granicę do pracy. Jednak niecałe półtora roku temu skorzystał z oferty Kolportera i wziął udział w rekrutacji na stanowisko menedżera rejonu. Dzisiaj opiekuje się czterdziestoma salonikami i ponownej emigracji na razie nie planuje.
Przygodę z Kolporterem rozpoczął Pan jako pracownik jednego z saloników w Puławach. Długo to jednak nie trwało…
– Zgadza się, bo już po… dwóch tygodniach zaproponowano mi przejęcie tego punktu! A ja się bez wahania zgodziłem. Dokładnie 1 września 2006 roku rozpocząłem własną działalność. Potem otworzyłem jeszcze drugi salonik.
Skąd pomysł na właśnie taką pracę?
– O możliwości współpracy z Kolporterem dowiedziałem się będąc za granicą. Byłem wtedy dość niezależnym człowiekiem, wciąż kawalerem i spodobała mi się ta propozycja. To była szansa związania się z firmą, która cieszy się w Polsce dużą renomą. Muszę jednak dodać, że w kolejnych latach byłem raczej opiekunem saloników niż typowym sprzedawcą. Zatrudniłem dobrych ludzi, którym można było zaufać, bo odpowiednio dbali o oba punkty. Mnie tymczasem zdarzały się kolejne wyjazdy za granicę.
Kiedy pojawiła się propozycja zostania menadżerem rejonu?
– To był koniec 2010 roku. Otrzymałem informację, że Kolporter przeprowadza rekrutację. Wysłałem CV i po trzech dniach zostałem zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną. Kandydatów było kilku, a zatrudnione zostały tylko dwie osoby. Duży wpływ na to, że znalazłem się w tym wąskim gronie, miało moje doświadczenie zdobyte za granicą. Sprawowałem tam funkcję kierowniczą, w przetwórni owocowej koordynowałem grupą ludzi, dbałem o płynność pracy. To było ważne dla przedstawicieli Kolportera, bo przecież musiałem podołać nowemu zadaniu. Teraz pod moją opieką jest ponad 40 saloników, w których pracują po dwie-trzy osoby.
Co Pana skłoniło do ubiegania się o tę posadę?
– To niestandardowa praca. Owszem, na początku każdego tygodnia planujemy sobie harmonogram działań, ale i tak zawsze wypada coś nieoczekiwanego. A ja nie lubię monotonii, wolę gdy się coś dzieje. W salonikach przychodzili do nas różni klienci, ale większość z nich była jednak stałymi kupującymi. Teraz mam większą możliwość poznawania nowych ludzi. Sam charakter pracy też jest dla mnie sporym wyzwaniem, bo dbam o rozwój kilkudziesięciu saloników. I to dla firmy, która jest liderem na rynku sprzedaży prasy. Nie będę ukrywał, że ważnym aspektem były też kwestie finansowe.
Ale ten bardziej aktywny tryb pracy wiąże się też z wyższymi wymaganiami.
– Oczywiście, tego nie da się uniknąć. Na pracę poświęcam większą część każdego dnia. Muszę być pod telefonem codziennie do godziny 22, a w kryzysowych sytuacjach nawet w nocy, weekendy czy święta. Dużo także przemieszczam się samochodem, pokonuję nim codziennie wiele kilometrów. Inna sprawa, że to można traktować jako zaletę tej pracy… Mnie się raczej to podoba, bo nie lubię siedzieć w miejscu.
Pięć lat temu spodziewał się Pan, że może w przyszłości zostać pracownikiem Kolportera?
– Na początku absolutnie nie. Choć muszę przyznać, że po kilkunastu miesiącach pojawiły się pewne sygnały, że będzie organizowana rekrutacja na menadżerów. Wtedy jednak byłem młodym partnerem, miałem też inne plany życiowe, choćby związane z wyjazdami zagranicznymi, i nie zdecydowałem się na taki ruch. Półtora roku temu uznałem jednak, że to dobry moment.
Czy większe doświadczenie zdobyte w ramach prowadzenia saloników pomaga Panu w obecnej pracy?
– Bez wątpienia tak. Może to trudno oszacować, ale stawiam, że było mi o 40 procent łatwiej (śmiech). Znam program sprzedażowy, na którym pracują ludzie w salonikach, wiem o wszystkich zagadnieniach tej działalności. Potrafię zrozumieć ich bolączki od tej drugiej strony, bo sam to niekiedy przeżywałem. Dobrze orientuję się w kłopotach związanych choćby z kalendarzem zamówień i dzięki temu jest mi dużo łatwiej pomagać obecnym partnerom Kolportera.
ROZMAWIAŁ Tomasz Porębski